Gdy Hitler nabrał apetytu na to, aby w skład III Rzeszy wchodził cały Związek Radziecki stało się jasne, że Armia Czerwona potrzebuje nowej, bardzo skutecznej broni. Największym problemem było lotnictwo, które miało do dyspozycji przestarzałe maszyny – wolne i nieodporne na ataki przeciwnika. Na szczęście radzieckie czołgi od czasu „Cara” znacznie zmieniły się i to one były, obok piechoty, głównym orężem w walce z wrogiem. Niestety czołgi były zbyt powolne wobec coraz szybszych bombowców. Przewaga Armii Czerwonej na lądzie nie kompensowała braków w powietrzu. Front zaczął się przesuwać.
Na przełomie 1940 i 1941 roku, kiedy naziści szli na wschód, stało się jasne, że sama ciężka broń już nie wystarczy. Potrzebna jest latająca forteca – duży bombowiec, który ostudzi zapędy nazistów. Niestety, nawet najlepszy samolot nie jest odporny na ostrzał i trafiony ma nikłe szanse na bezpieczne lądowanie. Co innego czołg, którego ciężki pancerz wytrzymuje grad pocisków małego kalibru. A może połączyć zalety samolotu i czołgu? W ten sposób powstanie machina wojenna sprawdzająca się na polu walki oraz w powietrzu. Pomysł szaleńca? Niekoniecznie …
Na pomysł latającego czołgu wpadł Oleg Antonow w 1941 roku. Pomysł był prosty – do czołgu T – 60 zamontować ogon oraz skrzydła. Jest jednak „coś”, co trudno pokonać – masę. Czołg waży przynajmniej kilkanaście ton a jego silnik z trudem napędza go na utwardzonej nawierzchni, więc o lataniu można tylko pomarzyć. Dla Antonowa nie był to żaden problem. Po prostu pancerz ograniczono do niezbędnego minimum (właściwie wcale go nie było) a odczepiane płaty pokryto płótnem. W ten sposób wykorzystano “efekt psychologiczny” nowej broni.
“Come fly with me …”
Źródło: tech.wp.pl
Prototyp ukończono w kwietniu 1942 roku. Oblot latającego czołgu odbył się 2 września. Nie, nie było żadnej widowiskowej katastrofy. Podczepiony pod bombowiec TB-3, czołg wzbił się w powietrze. Twór pilotowany przez Siergieja Anochina został odczepiony od bombowca, w powietrzu silnik oraz gąsienice zostały uruchomione i po krótkim locie czołg bezpiecznie osiadł na twardym gruncie. Po odczepieniu ogona i skrzydeł można było rozpocząć jazdę. Rozwiązanie okazało się użyteczne. Pojazd działał, ale należało unikać ostrzału, co na polu walki jest wyjątkowo trudne.
Makieta czołgu – doczepiany element
Źródło: gadzetomania.pl
Jakim cudem udała się próba? Po prostu dzięki niskiej masie konstrukcji. Czołg, który „na sucho” ważył 2320 kg trudno nazwać czołgiem – wagowo odpowiadał typowej radzieckiej limuzynie, czyli ZiS-owi. Powierzchnia nośna 86 m2 była na tyle duża, że pojazd mógł manewrować w powietrzu. Prędkość przelotowa 140 km/h nie była osiągalna dla żadnego czołgu, z wyjątkiem Christie – ten jednak nie wzbił się w powietrze, ale tyle osiągał na drodze. Co dziwne, nawet opór powietrza nie przeszkodził w locie. Ten ograniczono, gdyż w powietrzu lufa armaty była skierowana do tyłu.
Warto zwrócić uwagę na prostą konstrukcję skrzydeł. Pod, wspomnianym wcześniej, płótnem kryły się rozpórki oraz linki a cały stelaż wykonano z drewna (stal była towarem deficytowym). Dzięki temu znacznie ograniczono ciężar oraz koszty wytworzenia. Cała „doczepka” miała być użyta tylko raz a na następny lot doczepiano nową. Na polu walki trudno wracać do miejsca „lądowania” i to zauważono już na etapie pierwszych rysunków. Po 25 latach od słynnego „Cara” armia radziecka mogła się pochwalić oryginalną, i co najważniejsze, w pełni sprawną machiną wojenną.
Niestety z pomysłu zrezygnowano. Powód był prosty – brakowało dużych samolotów zdolnych wynieść tysiące czołgów w powietrze. Pomimo braku uzbrojenia konstrukcja była bardziej odporna na ostrzał niż lekkie pojazdy łączności a uzbrojenie pozwalało odpowiedzieć na zaczepki wroga. Choć to wydaje się niemożliwe, desant z powietrza taką bronią byłby skuteczny. „Coś” w sam raz na potrzeby utworzenia drugiego frontu lub ataku na tyłach wroga. Do dziś latający czołg jest znany jako efekt nieskrępowanej radzieckiej myśli technicznej. Być może dzięki niej zakończono wojnę.
Podobne wpisy:
Z wykształcenia menedżer motoryzacji i informatyk, z zamiłowania historyk techniki i pasjonat starej motoryzacji. Maniak nowoczesnych technologii. Podobno zdolny autor tekstów (m.in. dla Continental Polska i Allegro). Czasem bloger i nauczyciel blogowania. Człowiek renesansu. Nauczyciel w zduńskowolskim “Elektroniku”.